Życie Maksymiliana to droga przesiąknięta etosem narodowych bohaterów. Przez wiele lat był wokalistą w zespole Forteca i upominał się o pamięć bohaterów, którzy mieli zostać zohydzeni i upodleni w oczach społeczeństwa. Dzięki takim ludziom jak on, heroiczne postacie powróciły do pamięci Polaków w należnej chwale. Ale jaką rolę odegrali w jego życiu prywatnym? I w jaki sposób wpłynęli na jego wiarę..? O tym rozmawia z Karoliną Buczkowską.
KB: Przez wiele lat śpiewałeś o patriotyzmie. Przypominałeś o polskich bohaterach, którzy nierzadko byli głęboko przywiązani do wiary katolickiej. Sam nie byłeś praktykującym katolikiem. Czy nigdy nie dostrzegłeś sprzeczności pomiędzy ich postawą a Twoim światopoglądem?
MM: Gdzieś w głębi mojego serca tkwiła pewna wrażliwość związana z miłością do Polski i pewnym momencie wypłynęła. Dzięki temu zostałem wokalistą w zespole FORTECA. Śpiewaliśmy i graliśmy o ludziach oddanych ojczyźnie. Nie używam tutaj czasu przeszłego w stosunku do Fortecy, bo ta walczy nadal, a do mojej osoby. Ponieważ zespół Forteca- walka trwa nadal jest aktywny. Miałem świadomość, że oni często trwali w swojej wierze do ostatnich dni. Ale żyłem swoim życiem. Z czasem jednak te historie otwierały mi oczy i coraz bardziej uderzały, pukały do mojego serca. To jest coś więcej niż dawne dzieje, to testament spisany z dziada pradziada. Im bardziej to dostrzegałem, tym większą pustkę czułem. Ta sprzeczność zaczęła mi doskwierać, ale wiesz ktoś poklepał po plecach, pogratulował, przyklasnął, to po co zmieniać coś w swoim życiu, gdy wydaje się, że wszystko dobrze idzie. Te wartości stawały się dla mnie coraz jaśniejsze, tylko ja nie do końca podążałem w stronę światłości, a takie zawahania zaraz wykorzystuje władca ciemności – Szatan.
Byłeś pewnie zagubiony w tym wszystkim…
Gniotła mnie moja relacja z Bogiem. Czułem Jego obecność i pomoc, a sam w zamian nic nie dawałem. Śpiewałem o ludziach, którzy trwali do końca w świętej wierze i z niej czerpali siłę. Mi również ich historie dodawały siły podczas koncertów, stawały się żywe, trwały. Czułem moc ich wiary, niestety nie do końca w rzeczywistości byłem z nimi tożsamy. Zapewne to granie w FORTECY mnie uratowało, bo mógłbym pójść w zupełnie innym kierunku. Po koncertach nadchodziła codzienność i ja hołdowałem światu. Niby szukałem drogi do Boga, ale rzeczywistość, w której się znajdowałem, była przyjemna, więc zagłuszałem głos duszy. Zawsze znalazły się argumenty, że tak jest dobrze. Były momenty, że próbowałem wrócić do Kościoła, ale nie potrafiłem tam dłużej zostać, szedłem ścieżkami po omacku, a wróg rozstawiał drogowskazy. Im dłużej w takiej rzeczywistości trwałem, tym większą pustkę zaczynałem odczuwać, zawsze było dużo ludzi dookoła, a ja czułem się samotny.
Już po nawróceniu, na koncercie w Świdniku graliśmy utwór „List” z płyty „Rotmistrz”, poświęconej postaci Witolda Pileckiego. Był na widowni pan Andrzej, jego syn, graliśmy ten utwór dwa razy, bo za pierwszym za wcześnie zacząłem zwrotkę, więc chciałem powtórzyć od początku do końca. Była jak zawsze dodatkowa trema, ale nie pierwszy raz Pan Andrzej był na naszym koncercie. On po tej pierwszej nieudanej próbie podszedł i mnie przytulił i wtedy puściło… powódź łez… płakałem jak dziecko. Wtedy to pierwszy raz publicznie powiedziałem o moim nawróceniu i o wpływie, jaki miał na to rotmistrz Witold Pilecki i jego słowa z „Raportu”, że należy zacząć od siebie. Było to niczym oczyszczenie, a wierzę, że wywarło skutki w jakiejś innej duszy, a może duszach. Ja poczułem jakby wróciła moja tożsamość, ten dobry wilk, którego czasem podkarmiałem. Wierzę, że to był moment, który wybrał Bóg. Podkreśliło to to, że tacy ludzie jak Witold Pilecki nie umarli, trwają i są żywym świadectwem dla nas, drogowskazem ku wartościom.
To właśnie On Witold Pilecki dał Ci drogowskaz aby zmienić stosunek do wiary …
To on pokazał jedyny słuszny kierunek, dał testament spisany krwią, wielki ładunek duchowy. Ja potrzebowałem jednak – i myślę, że każdy z nas potrzebuje – osobistego doświadczenia Boga… i ta pustka, która we mnie zaczynała narastać, przed nawróceniem sięgnęła apogeum. Przyszła jakaś choroba związana z zapaleniem stawów. Nie było na ten czas zaplanowanych koncertów i miałem dużo czasu. Pustelnia zrobiła swoje. Głos świata zaczął cichnąć, dusza zaczęła się rwać i wołać Pana. I nadeszły wydarzenia, a raczej punkt kulminacyjny tych wydarzeń, bo zaczęły się one kiedy nie miałem nawet takiej świadomości. Wydarzenia zniszczenia starego człowieka we mnie. W 2016 roku, 20 sierpnia, po jednym z koncertów pewna dziewczyna zostawiła wpis pod postem na fanpage’u Fortecy. Odezwałem się do niej; kurtuazyjnie. Żyła tymi wartościami, doszło do rozmowy, w której pisałem o moim stanowisku wobec Kościoła i tak dalej. Pół roku później w czasie owej pustki, nie wiem dlaczego, odezwałem się do niej. Dużo pisaliśmy, rozpoczął się ostatni etap mojego nawrócenia. Natalia podała mi proste drogi jak powrócić do Kościoła, jeśli tego naprawdę chcę. Był to kwiecień 2017 roku, czas Świąt Wielkanocnych. 6 maja 2017 roku odbyłem spowiedź generalną. 25 maja 2019 roku Natalia, którą Bóg postawił na mojej drodze (w odpowiedzi na moje westchnienie o Anioła), została moją żoną.
Czyli wielka zasługa w tym Twojej żony. Wspominałeś, że wcześniej próbowałeś powrócić na łono Kościoła? Czy były jakieś osoby, które próbowały Ci uświadomić, że do wiary konieczna jest praktyka?
Nie przypominam sobie. Nikt konkretnie mi tego nie uświadomił, a i ja jakkolwiek szukałem, to po omacku. Jakieś pojedyncze sytuacje, może zalążki były, a to kolega jechał na Mszę do starego drewnianego kościoła, to pojechałem z nim, a to spotykałem się z dziewczyną, która była katoliczką, to z nią byłem na Mszy.
Pamiętam sytuację, kiedy mój brat zapytał mnie, jak ja się w ogóle mógłbym usytuować się z moją wiarą, wyznaniem. Odpowiedziałem, że jestem niepraktykującym katolikiem. I to właśnie on, człowiek, który sam siebie określał jako agnostyk, uświadomił mi, że taki stan nie ma prawa bytu.
Twój brat był agnostykiem a jakie było podejście do wiary w Twoim rodzinnym domu?
Wywodzę się ze zwyczajnej katolickiej rodziny, w tej wierze zostałem wychowany i było to dla mnie naturalne środowisko. To, że chodziłem do kościoła było wynikiem posłuszeństwa, a nie mojej potrzeby, czy dziecięcej duchowości. Mentalność katolicka przeważała u mamy, i to ona wzięła na siebie ciężar wychowania mojego brata i mnie w wierze katolickiej. Tata nie przeszkadzał, podchodził lżej do spraw wiary, acz koniec końców ostatnie lata życia spędził blisko Kościoła i w kościele. Był zastępcą kościelnego, a po czasie miał zostać kościelnym. Moja ukochana babcia była świadkiem Jehowy. Pamiętam sytuację gdy jako dziecko na wakacjach nie chciało mi się wstać by iść na Mszę do Kościoła Wtedy babcia zwróciła mi uwagę, ale w taki zadziwiający sposób, miała taki dar zwrócić uwagę z miłością. Powiedziała – „Maksiu„ jesteś katolikiem, jesteś wychowany w wierze
katolickiej i powinieneś iść w niedzielę do kościoła.” Zmarła kilka miesięcy po moim nawróceniu. Babcia przyjęła Komunię Świętą i miała pogrzeb w Kościele katolickim. Umarła by wrócić na łono kościoła.- Wierzę tutaj w ogromną moc Ducha świętego
Twoje imiona też nawiązują do Świętych…
Moje imię – Maksymilian. Nawiązuje do postaci świętego Maksymiliana Marii Kolbego. Co prawda tata też sugerował imię wielkiego świętego- Franciszek, acz nie były to pobudki natury duchowej, a raczej estetyczno-sentymentalnej. Dzięki Bogu mama była bezkompromisowa i nawet płacz mojego 5-letniego brata Marcina, że ma być Krzysztof, tego nie zmienił. W kompromisie Krzysztof mam na drugie imię, a przy bierzmowaniu obrałem imię Franciszek, zatem myślę, że z czasem wszyscy zostali pogodzeni. Piszę o tym, bo wierzymy w świętych obcowanie i to jakie imię dostaniemy i kto będzie naszym patronem, nie jest bez znaczenia.
Potrafisz wskazać moment, w którym rozstałeś się z Kościołem? Czy to była trudna decyzja?
W czasach studiów moja regularność praktykowania wiary zaczęła słabnąć, a potem to już kiedy zacząłem pracować, sam o sobie decydować. Ten moment nazwałbym pierwszą fazą dorosłości. To rozstawanie, to był taki proces, aż w końcu człowiek łapie się na przyzwyczajeniu i pewnego rodzaju wygodnictwu. Oczywiście jakieś rozterki zawsze towarzyszyły temu, jednak duch tego świata we mnie zwyciężał. Myślę jednak, że nic nie dzieje się bez przyczyn, a i w tamtym czasie kiedy byłem dalej od Kościoła, wiele mogłem zawdzięczać Opatrzności. Zatem u mnie to rozstawanie po prostu się stawało, aż się stało. Jest jeszcze jedna kwestia z tym związana, a mianowicie koncerty, które graliśmy. W trasy jeździliśmy w weekendy, to też powodowało moje rozstawanie z Kościołem. Trzeba było być w ciągłej gotowości i to zajmowało moje skupienie na tyle, że jednak ta hierarchia mi się zaburzyła. Dzisiaj jest jasna- jeśli Bóg jest na pierwszym miejscu, wszystko inne jest na swoim miejscu. Acz ciągle toczy się walka o tą jasność.
Co tak raziło cię we wspólnocie katolickiej, że zdecydowałeś się z niej odejść?
Z mojej strony nie była to apostazja, a raczej nieoficjalne opuszczenie kościoła jako murów i obrzędów tam panujących. I oczywiście szukałem winy tego stanu rzeczy nie u siebie, a u innych, bo to najłatwiej oznajmić, że księżom do ideału daleko, wierni tacy pobożni, a wyjdą przez próg, to wraca rzeczywistość waśni i sporów, a całe Słowo Boże zostało w świętych murach. To były takie powszechne argumenty. Prawda leży głębiej. Mnie męczył coraz bardziej stan, że tak należy . Nic nie odczuwałem podczas Eucharystii. Było to wszystko jakieś mechaniczne. Jako dziecko, to wiadomo, słuchało się rodziców, to i się spowiadało częściej, przyjmowało Komunię. Im byłem starszy, to te normy zaczęły mnie zniechęcać. Czasem ciężko jest dostrzec duchowość innych i na pierwszy plan wychodzą te ludzkie działania i sposoby zachęcania do wiary. Ja na nie zwracałem uwagę w staraniach mamy i to nie pomagało. Dzisiaj wiem, że więcej osiągnęła modlitwą, niż tymi ludzkimi próbami usytuowania mnie w Kościele. Miała trudny grunt zewsząd. Sakramenty traciły sens. Zatem czułem się jak hipokryta. Wszystko pokazówka i tyle, więc po co mi w tej szopce uczestniczyć. I tak zawsze najłatwiej, dziękuję- wysiadam z tej ciuchci…
Mimo odejścia z Kościoła nie przestałeś wierzyć.. Jaki miałeś obraz Boga jako wierzący niepraktykujący?
Wychodziłem z założenia, że wystarczy być dobrym człowiekiem, że Bóg jest miłosierny, to mi te grzechy, które w chwilach wolnych od bycia dobrym człowiekiem przytrafiają i tak wybacza, zatem po co mam jeszcze się zwierzać jakiemuś kapłanowi. Że On nie potrzebuje oklepanych modlitw, że czasem wystarczy z Nim pogadać. Praktyka nie była mi potrzebna do wiary. Bóg jest zawsze ten sam, tylko my dokonujemy wyborów, które zmieniają jego obraz. Porzuciłem praktykę, a tym samym dyscyplinę wobec Boga. Aczkolwiek wierzę, że i ta nieobecność w progach Kościoła była po coś. I oczywiście zawsze było wytłumaczenie dla grzechu, sam się człowiek ułaskawiał, stawiał się przed Bogiem. Mądrość tego świata dominowała, a Boga w wiele spraw nie mieszałem. Przyjąłem wygodną pozycję w kwestii wiary. Z czasem coraz bardziej katolickie dogmaty stawały się dla mnie nierzeczywiste. Im bardziej szukałem Boga wszędzie, tym bardziej zanikał jego prawdziwy obraz.
Z jednej strony byłeś człowiekiem wierzącym a z drugiej zaś żyłeś niezgodnie z nadanym przez niego dekalogiem. Nie „gryzła” Cię ta niespójność? Przecież jest przykazanie „pamiętaj abyś dzień święty świecił”
Gryzła. I gdyby nie to, to by tej rozmowy mogło nie być. Tylko im bardziej się oddalałem tym ta niespójność się zatracała. Bądź ją zagłuszałem. I tutaj doszła też kwestia, o której wcześniej wspominałem, trasy koncertowe. Jak na niszową kapelę, to sporo pojeździliśmy po Polsce, a że pracowaliśmy zawodowo, działo się tak głównie w weekendy. I tutaj też czerpałem z tego usprawiedliwienie. Po nawróceniu okazało się, że nie było to niemożliwe do zrealizowania, mimo, iż trudności bywały, to dzięki Bożej Łasce przez blisko dwa 2,5 roku koncertowania nie opuściłem niedzielnej Mszy Świętej.
Jak Twoje życie zmieniło się po przemianie duchowej?
Kiedy powróciłem na łono Kościoła katolickiego, zauważyłem, że wróciłem na znacznie trudniejszy pokład, niż ten, który opuszczałem. Lecę samolotem… i gdybym kierował się argumentami z przeszłość, to wcale nie jest lepiej, jest znacznie gorzej. Jednak skupiam się na sobie i na mojej małej roli w Kościele. Dostałem jasne sygnały, że to moja droga ku Bogu. Bez tego wszystko inne staje się bożkami. Dostałem Słowa – „Oto Ja was posyłam jak owce między wilki. Bądźcie więc roztropni jak węże, a nieskazitelni jak gołębie!” (Mt 10,16)
Mam w życiu cel. Ten cel to życie wieczne. Droga trudna, ale jest o co walczyć. Od momentu spowiedzi generalnej nie opuściłem niedzielnej mszy św., a z przyczyn technicznych była to nieraz ciężka walka.
Robię wszystko by żyć w Eucharystii z Jezusem Chrystusem. Sięgam do Pisma Świętego, acz wciąż za mało. Staram się co miesiąc przystąpić do sakramentu pokuty , bywa, że ten czas się wydłuża. Wydawało by się, że człowiek wyzbył się namiętności, które nim szarpały, nałogów, które były jego bożkami i już droga do świętości otwarta, jednak odczuwam, że kiedy dłużej się nie spowiadam, jako grzeszny człowiek , nieborak, marny pył, tracę łaskę, bez której niewiele mogę. Zresztą po wyeliminowaniu tych grzechów, tak zauważalnych, pojawiają się nowe, przykrywane przez tamte. Więc ciągle dążę do poprawy, jak upadam, to zdaję się na łaskę Pana naszego Jezusa Chrystusa. Uczę się tego, bo czuje się jak raczkujący katolik. Sakramenty wzmacniają w wierze, teraz to odczuwam namacalnie. Kiedyś nie miały dla mnie znaczenia, były obrzędowe i je pierwsze w Kościele porzuciłem, a wtedy Kościół stał się tylko instytucją.
Zawarłem sakrament małżeństwa z Natalią. To najważniejsza przysięga złożona przed Bogiem w moim życiu. To zawarcie przymierza z Bogiem. Dostałem Dar Boży i ona ma być pierwsza po Bogu. Oddaliśmy się w niewolę Maryi. Najświętsza Maryja Panna ma ogromny wpływ na nasze życie.
Sfera duchowa zaistniała w moim życiu i to jest największa zmiana, a ja ciągle się nawracam, bo nie jest to jednorazowy wyczyn.
Rozmawiała: Karolina Buczkowska